droga do akceptacji siebie artcoach warszawa

Motyl – moja droga do akceptacji siebie

Ten tekst, odrobinę zmieniony, został opublikowany pod tytułem „Motyl” w antologii „Latające historie” wydanej z okazji III Zlotu Latającej Szkoły Agaty Dutkowskiej. Dziś (choć to dla mnie trudne) dzielę się nim  z moimi czytelniczkami. Dzielę się nim, żeby pokazać, że nikt nie jest idealny, a życie choć bywa różowe, to nigdy nie jest czarno-białe.

JAJO

Co widzisz, kiedy zamykasz oczy i marzysz?

Ja widzę lipę. Ogromną. Ma ponad 70 lat i szumi spokojnie opowiadając swoje wspomnienia. W lecie swoim cieniem daje pachnący azyl. W czasie deszczu jest parasolem. W chwilach spokoju i pogody użycza swoich gałęzi do wieszania najprostszych w świecie huśtawek zbudowanych z deski zawieszonej na splecionych sznurkach od snopowiązałki. Pod lipą stoi równie prosta ławka – cztery paliki wbite w ziemię i położona na nich deska. To na tej desce poznałam największe prawdy życia. To na tej ławce zbierałam najcenniejsze wspomnienia. Takie, które kształtują nas już na zawsze.

Na tej ławce siedział Dziadek. Albo drzemał. Albo wyglądał na ludzi przechadzających się ulicą i tych najbliżej znajomych zapraszał na wspólną pogawędkę. Z tej ławki był widok na dom i rosnące przy ganku piwonie, których kolor kojarzył się z religijnością. Od strony szosy babciny ogródek co lato wypełniał się wszystkimi kolorami tęczy. Czasem Babcia na ławce pod lipą obierała ziemniaki na obiad albo obrywała pióra ze świeżo zabitej kury na rosół. W najbardziej odległych wspomnieniach widzę to gospodarstwo w rozkwicie – własne kury, kaczki, indyki, własne owce, świnie, krowy, własne owoce i warzywa z miłością pielęgnowanego ogrodu. Pamiętam smak ciepłego mleka z pianką, którego najlepsza nazwa marketingowa mogłaby brzmieć – „Prosto od krowy”. Pamiętam soczysty smak antonówek, których napięta skórka pękała przyjemnym dla ucha trzaskiem spadając na miękką trawę pod kuchennym oknem. Pamiętam zegar, który co rano budził mnie głębokim barytonem wybijając dziewiątą. Zaraz potem w kuchni słychać było szuranie ciapów Dziadka, otwierały się drzwi do pokoju i padały uśmiechnięte słowa:

– Jak się spało?

Ten świat mnie ukształtował. Jasny, spokojny, pełen miłości i dobrobytu. Pełen pokory wobec rządzącej się swoimi prawami natury oraz bezgranicznej miłości.

Ale to tylko jedna strona medalu.

Dla mnie dramat zaczął się, kiedy miałam sześć lat. Wtedy po raz pierwszy byłam świadkiem, że za spokój trzeba zapłacić bardzo wysoką cenę.

Kiedy nad domem dziadków zaczynały wisieć ciemne chmury, zamykaliśmy się w ich mieszkaniu na parterze. Wulgarne wrzaski z korytarza, groźby i walenie w drewniane drzwi kuchni, budziło mój ogromny strach. Dziadek spokojnie palił papierosa, Babcia wyciągała pachnący różaniec przywieziony z Watykanu. Czekali w milczeniu. Cóż innego mogli robić wobec agresji pijanego agresywnego syna?

Najbardziej bolesne wspomnienie to widok zakrwawionego Dziadka leżącego pod lipą i kopanego przez jego własne dziecko. Miałam wtedy może osiem, może dziesięć lat.

Usta związywały mi prośby Babci, która nie chciała, żeby o wszystkich zdarzeniach wiedział mój Tata. Nie chciała, żebym opowiadała o tym, czego świadkiem byłam ja i stara wiekowa lipa… Niemy świadek rodzinnych tragedii…

Mój dziecięcy świat przepełniony był ciepłem i miłością z jednej strony, strachem i bezradnością z drugiej. Ale przede wszystkim, był to świat niezwykłej samotności. Pozostałam sama z problemami dorosłych, z którymi nie miałam najmniejszej szansy sobie poradzić. Jako kilkuletnie dziecko rozumiałam tylko, że: alkohol jest zły, bo wywołuje agresję – tak jak u mojego wujka i jego żony, którzy znęcali się nad dziadkami. Babcia i Dziadek proszą o milczenie, więc trzeba milczeć. Nie mówić. Nie opowiadać. Nikomu.

Radziłam sobie z tym najlepiej jak potrafiłam. Przynosiłam ze szkoły piątki i szóstki, wygrywałam szkolne i pozaszkolne konkursy, uciekałam w świat książek i marzeń. Pisałam pamiętniki, haftowałam, malowałam i milczałam. Nikt nie wiedział, co przeżywam. Bo nikt nie nauczył mnie zwierzać się. W końcu skoro miałam nie mówić o rzeczach najważniejszych, to po co mówić o jakichś błahych problemach dziecięcej codzienności?

Rodzice nie mogli zobaczyć, co się ze mną dzieje, bo z zewnątrz byłam dzieckiem idealnym. Nienarzekanie opanowałam do perfekcji. Znajomi nie wiedzieli, bo skoro nie można powiedzieć o czymś rodzicom, to czy można znajomym? Nie mogłam ufać bliskiej rodzinie (w końcu wujek i ciotka do takiej należą), więc nie nauczyłam się ufać obcym ludziom. Byłam zostawiona sama sobie. Bezradna wobec własnych emocji i zdarzeń, których byłam świadkiem.

Dlaczego w takim miejscu zaczynam swoją opowieść?

Bo wiem, że to, skąd przychodzimy, jest z nami nierozerwalnie związane. Próbujemy uciec od wspomnień, od historii własnego życia, od traum. Tymczasem ucieczka nie daje nic. Ucieczka tylko wyolbrzymia to, co jest źródłem naszego strachu.

Żeby pokonać strach, trzeba stanąć oko w oko z jego źródłem.

Trzeba wyjść z siebie i na chwilę stanąć obok po to, by popatrzeć z dystansem. Na siebie. Na sytuację. Na emocje. To daje siłę, która pozwala przenosić góry.

 

GĄSIENICA

Wewnętrzny przełom spotkał mnie, gdy miałam 18 lat. Wtedy w wakacje, po krótkim pobycie w szpitalu, zmarł Dziadek.

Poszłam do warzywnego ogrodu i powiedziałam Babci o jego śmierci. Po jej twarzy spłynęła wtedy tylko jedna łza…

– Nie ma co płakać, dziecko – powiedziała – jemu już dobrze, on już się nie męczy.

W tej jednej chwili jej sylwetka przygarbiła się jeszcze mocniej, a twarz postarzała o kolejne dziesięć lat. Od tamtej chwili, związałam się z Babcią jeszcze mocniej. W tamtej chwili zaczęła się rodzić moja życiowa misja…

Jako osiemnastolatka stanęłam w obliczu pierwszego ogromnego wyzwania: przekazać bliskiej osobie bardzo złą wiadomość. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, jakie to będzie miało na mnie wpływ.

Mijały dni, miesiące lata. Wciąż byłam najlepszą uczennicą, żyjącą jak pączek w maśle, w świetle własnych sukcesów naukowych i artystycznych. Już wiedziałam, że to, co chcę robić w życiu to pomagać innym. Jeszcze nie do końca wiedziałam komu i jak. Aż przyszedł moment pierwszej życiowej próby.

Był początek lata. Siedziałam na pagórku drogi otoczona łanami dojrzewających zbóż. To tam poniosły mnie nogi po rozmowie z siostrą, która przez telefon przekazała tragiczne dla mnie wieści. Płakałam. Przeżywałam największą wówczas porażkę życia. Bolała bardziej niż trzecie podejście do egzaminu na prawo jazdy. Ja – wzorowa córka i piątkowa uczennica nie dostałam się na wymarzone studia.

W tamtej chwili po raz pierwszy poczułam, że mogę wykuć na blachę wszystkie podręczniki świata, ale nie nauczę się z nich życia. Zrozumiałam, że życie trzeba przeżyć, a żeby to zrobić pięknie – trzeba otworzyć się na pełną gamę niespodzianek, które niesie los i emocji z nimi związanych. Otarłam łzy. Rozejrzałam się wokół. Odetchnęłam powietrzem ziemi, po której chodził mój ukochany Dziadek i postanowiłam, że choćby nie wiem co, stanę na głowie, żeby zrealizować każde moje marzenie.

Wtedy po raz pierwszy poczułam, że mam ogromne wsparcie – najbliższych i świata.

To były czasy bez internetu i telefonów komórkowych. Dziś już nie pamiętam, jak to się stało, że z pomocą siostry dowiedziałam się o rekrutacji na studia wieczorowe, a potem też o kierunku MISMaP. Wiedząc, że gorzej już raczej nie będzie, spróbowałam. I choć do dziś nie jestem pewna, czy pozwalał na to regulamin – zostałam studentką pierwszego roku na dwóch kierunkach Uniwersytetu Warszawskiego jednocześnie. Po dwóch semestrach przeniosłam się ze studiów wieczorowych na dzienne indywidualne studia międzywydziałowe. Rano zajęcia na Wydziale Chemii, gdzie uczyłam się zimnej kalkulacji zamiarów i realiów, popołudniu – na Wydziale Psychologii w otoczeniu takich samych zagmatwanych osobowości jak ja (zarówno wśród studentów jak i wykładowców) uczyłam się od zera rozumieć i akceptować siebie.

To był czas ogromnego rozwoju, wielu przygód, wielu wyzwań i stawiania sobie poprzeczki coraz wyżej i wyżej. Wtedy też nauczyłam się rozmawiać o tematach trudnych. Opowiadać o tym, czego doświadczyłam – nie tylko z rodzicami i rodzeństwem, ale także z innymi ludźmi. Nauczyłam się, że koniec końców, w głębi serca, duszy czy nieświadomości – każdy z nas jest taki sam. Każdy z nas ma takie same potrzeby i pragnienia. Każdy z nas chce być kochany i akceptowany, a klucz do tego mamy ukryty głęboko w sobie.

Po sześciu latach zostać podwójnym magistrem. Cel został osiągnięty – i co z tego?

 

POCZWARKA

Miałam wybór – 1) wracać do małego miasta, by ledwie wiązać koniec z końcem bez pewności na jakiekolwiek zatrudnienie; 2) zostać w stolicy i żyć na garnuszku rodziców realizując swoje pasje o pracy z ludźmi; 3) zostać w stolicy, odbić trochę w kierunku innym niż wymarzony, by zdobyć pieniądze na samodzielne utrzymanie się i szukać sposobu na powrót do tego, co chciałam robić naprawdę.

Jeszcze na studiach zaczęłam pracę w do korpo. Skłamałabym mówiąc, że była to klasyczna firma. Znalazłam się wśród ludzi inteligentnych, wykształconych, nie lubiących rywalizacji i rozwijających swoje pasje poza 8-godzinnym kieratem. Elka, cudowna szefowa, rzucała mnie na głęboką wodę i obserwując z dystansu pozwalała mi uczyć się pływać poprzez samodzielne szukanie najskuteczniejszych dla mnie rozwiązań. Mając niecałe dwa lata doświadczenia w obszarze HR, szereg kompleksów i opanowaną do perfekcji umiejętność robienia dobrej miny do złej gry – zostałam HR Biznes Partnerem 800 osobowego zespołu. To było coś! Do tego cały czas „po godzinach” czytałam o inwestowaniu, zarabianiu, budowaniu biznesów, o giełdzie, nieruchomościach i niezależnym planowaniu własnej emerytury. Wtedy też poznałam słowo „rentier” i stało się nieodłącznym elementem moich życiowych marzeń.

Ale firma zaczęła się zmieniać. Ludzie, którzy byli moimi mentorami i autorytetami zaczęli odchodzić, by „kontynuować karierę poza strukturami organizacji”. A ja miałam do wyboru – zostać, by objąć wysokie stanowisko menedżera HR, albo odejść i szukać innych ludzi, od których  mogłabym się uczyć. Zgadnij, co wybrałam?

Kolejny pracodawca był sto osiemdziesiąt stopni inny. Firma produkcyjna, w której 99% osób zatrudnionych w dziale HR przyszła tam tuż po studiach. Świat ludzi wierzących, że nie ma większego szczęścia niż praca w korporacji. W TEJ korporacji.

Moje życie wypełniła rutyna. Ogromnym plusem byli moi szefowie. Główny dyrektor HR i Dyrektor Generalny – pokazali mi, że można prowadzić duży biznes z ludzką twarzą. W samym HR z dnia na dzień stałam się coraz większym specjalistą i ekspertem w dziedzinie rozwoju. Pół roku od zatrudnienia, na rozmowie z moim przełożonym, powiedziałam mu, że w ciągu dwóch lat chcę mieć rolę zbliżoną do jego stanowiska. On – kilkunastoletni staż. Ja – trzyletnie doświadczenie, ambicja i marzenia.

Dwa lata później miałam jego stanowisko. I co z tego? Dusiłam się tam!

Duże korporacje mają to do siebie, że najlepsi się w nich rozwijają. A rozwój związany jest z tym, że znikają. Znów stanęłam w sytuacji, gdy moi mentorzy i autorytety opuszczali firmę. Tylko tym razem wybór był inny. Zostać i dzień w dzień nakładać sztuczną maskę, której oczekiwała nowa dyrekcja, czy odejść – tylko gdzie i jak i po co? Do kolejnej korpo? Na wymarzone bliżej nieokreślone „swoje”?

Wybrałam trzecie rozwiązanie. Założyłam rodzinę.

Droga do realizacji marzeń osobistych otworzyła mi oczy na prawdziwy korporacyjny świat. Zderzyłam się z nim jak ze ścianą. Życzliwość zmieniła się w hipokryzję. Uśmiech od frontu w plotki za moimi plecami. Moje własne pomysły i osiągnięcia w sukcesy osób, które zaczęły się po nich wspinać do kolejnych awansów. Po czasie dowiedziałam się, jak bardzo jestem nieodpowiedzialna, niewdzięczna, niewychowana i do szpiku kości zła. Tylko dlatego, że ośmieliłam się chronić moją ciążę i poszłam na zwolnienie lekarskie tuż po upływie pierwszego trymestru

Po raz pierwszy w życiu poczułam się silna. Po raz pierwszy w życiu wiedziałam, że nie chcę już nigdy więcej pracować dla żadnej korporacji.

W domu odetchnęłam z ulgą. Zrobiłam stop klatkę. Już nie pamiętam jak, kiedy i dlaczego trafiłam na stronę Agaty Dutkowskiej. Jej Shakti Latająca Szkoła i blog, na którym opublikowano dosłownie kilka artykułów, otworzyły mi oczy na zupełnie inny świat. Przecież nie trzeba całego życia zawodowego spędzić w korpo!

A jeśli nie korpo to co?

Wkroczyłam w świat babskich biznesów. Zaczęłam poszukiwania. Pierwszy pomysł – choć świetny, spalił na panewce. Drugi – cały czas odkładam „na później”. Trzeci wydawał się być strzałem w dziesiątkę – szkoda, że moja wspólniczka miała inną wizję. Każda porażka przybliżała mnie do tego, co naprawdę jest moją misją. Każdy nowo spotkany człowiek – uczył czegoś nowego o mnie samej i o świecie.

Kiedy zbliżał się koniec urlopu macierzyńskiego, przyszedł czas decyzji – co dalej? Nie byłam gotowa. Nie byłam gotowa z pomysłem, z biznes planem, z pewnością siebie. Znów miałam wybór. Mogłam wracać do korpo. Mogłam zmienić pracodawcę. Znów wybrałam trzecie rozwiązanie – drugie dziecko.

Ponownie nie był to łatwy wybór. Powiedziałabym nawet, że tym razem był o niebo trudniejszy, bo już wiedziałam, co to znaczy być mamą. Już wiedziałam, że za kobietami, które z sukcesem łączą życie zawodowe i macierzyństwo, stoi sztab ludzi do pomocy lub mnóstwo nieprzespanych  nocy i łez. Moje serce i intuicja podpowiadały mi jedno – Twoja córka jest w drodze. Przyjmij ją.

To były piękne miesiące. Miałam czas właściwie na wszystko. Na bycie z dziećmi. Na radość i frustrację związane nierozerwalnie z macierzyństwem. Na spokój ducha w obszarze finansowym. Na budowanie pomysłu na firmę, która będzie prosperować. Na dopracowywanie pomysłu na sukces.

Życie przyniosło mi kolejną lekcję. Tę, której najbardziej potrzebowałam i która bolała najmocniej.

 

IMAGO

Kiedy moja córka miała dwa miesiące u mojego Taty zdiagnozowano nowotwór trzustki. Jeśli znasz historię życia Steva Jobsa, Patricka Swayze czy Ani Przybylskiej to wiesz, że ten typ nowotworu jest przeciwnikiem właściwie nie do pokonania. Nastąpiło sześć najdłuższych i najtrudniejszych tygodni mojego życia. Rano karmienie maleńkiej córeczki, potem szpital, popołudniu powrót do domu i próby nasycenia dzieci uwagą i miłością, wieczorem wycie w łazience tak, by choć odrobinę ukoić ból, a potem noc pełna snów, których znaczenie i sens znała tylko podświadomość.

Nie można sobie wyobrazić tego, jakie to uczucie, gdy wiesz, że więcej wspomnień nie będzie. Każdą chwilę kolekcjonujesz jak największy skarb. W obliczu nadchodzącej śmierci wszystko inne przygasa… przycicha… Codziennie analizujesz życie, by odnaleźć w nim sens. Przestawiasz priorytety niczym klocki domina. Każdego dnia na nowo. Szukasz choćby skrawka informacji, że może jeszcze trochę, że może gdzieś był błąd diagnostyczny, że może jest cień nadziei… Ale w głębi duszy wiesz, że to tylko wodzenie za nos samej siebie i ucieczka od tego, co nieuniknione.

Tata zmarł w Dzień Matki, 26 maja 2014 roku.

To ja odbierałam go ze szpitala. Łzy chowałam w duszy (w końcu od dziecka potrafiłam to robić po ekspercku). Starałam się być oparciem tam, gdzie mnie potrzebowano (bo dzięki psychologii i studium coachingowemu na własnej skórze przekonałam się, jakie to ważne). To ja nadałam jego pożegnaniu mistyczny sens (mając świadomość, że emocje pamiętamy dłużej niż fakty, i że żyjemy tak długo, jak o nas pamiętają).

Kiedy czytałam w kościele pożegnalne przemówienie, które sama napisałam – wiedziałam już, że niewiele jest trudniejszych w życiu wyzwań, a każdy lęk związany z biznesem jest niczym wobec potęgi życia i śmierci.

Dorosłam.

Śmierć Taty otrząsnęła mnie z letargu. Pokazała to, co ważne. Uświadomiłam sobie, że życie jest kruche i krótkie. Zbyt krótkie, by przejmować się tym, co mówią o nas inni. Zrozumiałam, że ludzie się boją. Boją się trudnych tematów, ale przede wszystkim boją się trudnych emocji. Boją się siebie. A przecież to właśnie w tych najtrudniejszych chwilach i uczuciach tkwi sens i piękno życia! To właśnie te chwile nadają życiu smak. Głęboki. Prawdziwy. Do szpiku kości. Można to odkryć tylko stając oko w oko i sam na sam ze sobą.

Zrozumiałam, że to, co robiłam w korpo nie było niczym ważnym. Patrząc na moją pogrążoną w żałobie Mamę, która w jednym tygodniu straciła ukochanego towarzysza życia, a miesiąc później własną mamę, zrozumiałam sens mojego życia. Czułam, że mam siłę i odwagę, by rozmawiać z innymi na najtrudniejsze tematy.

I wtedy stworzyłam Babskie Tabu.

 

Wierzę, że każda kobieta, która zaakceptowała siebie i odnalazła w sobie odwagę na podążanie własną drogą, zmienia świat na lepszy. Dlatego pomagam kobietom przejść przez kolejne stadia zmiany, by dostrzegły swoje skrzydła i nauczyły się latać. By poczuły wolność i spełnienie. Nawet jeśli tak jak ja, nie wszystko w życiu dostały podane na tacy. Przeprowadzam je przez wewnętrzną przemianę, by odnalazły siebie i zaczęły żyć tak jak sobie wymarzyły. Wykorzystuję w tym celu sztukę. Bo sztuka jest najcudowniejszym nośnikiem emocji. W bezpieczny sposób pozwala poznawać siebie i odkrywać własną wyjątkowość. Pomaga pokochać siebie. Bezwarunkowo.

 

Moje skrzydła są jeszcze pomięte. Wciąż uczę się o nie dbać, by latać coraz wyżej i wyżej. Nie bez potknięć i upadków. Nie bez lęku i bólu. Ale z wolnością i pokorą. Ze świadomością, że bez względu na przeszłość – moje życie jest w moich rękach. Z ogromną satysfakcją, że wreszcie to, co robię, ma prawdziwy sens. Z głębokim poczuciem spełnienia. Spełnienia, którego największym dowodem jest blask w oczach kobiet, które samodzielnie wyfruwają z moich rąk. I dom, który stworzyłam – pełen ciepła, miłości, akceptacji i wiary w to, że wszystko jest możliwe jeśli tylko z odwagą staniesz oko w oko z własną przeszłością i własnym cieniem.

Moja opowieść może wydawać się mało konkretna. Może odrobinę metafizyczna. A może górnolotna. Możesz uznać, że to wszystko banały albo wziąć dla siebie przekonanie, że nie trzeba czekać na tragedię. Nie trzeba przeprowadzać rewolucji. Można wdrażać zmianę krok po kroku tak jak bluszcz, który najpierw nieśmiało wypuszcza jeden listek, by po czasie zakryć całą ścianę domu. Wystawić duży palec prawej stopy poza twoją bezpieczną strefę komfortu. Zmienić na początek coś małego. Zrobić coś tylko dla siebie. Zatrzymać się. Stanąć na palcach i spojrzeć z dystansu na własne życie, na własny świat.

 


Zdjęcie z nagłówka zostało zrobione w lecie 1986 roku przez mojego Tatę. Leżałam ze złamaną nogą ukrytą w gipsie, a Dziadek czytał mi książki. Dom w tle, to dom moich Dziadków. A mój wzrok patrzy na Tatę, za którego plecami była lipa… Kocham to miejsce. Dziś najbardziej niedostępne ze wszystkich…

Jeśli ten tekst poruszył w Tobie coś dobrego – udostępnij go.

Jeśli jesteś ciekawa innych tekstów z Antologii, poniższe linki poniosą Cię do kilku:

 

I codziennie mimo lęku

BĄDŹ PO SWOJEMU!

artecoaching warszawa Katarzyna Bogusz-Przybylska ARTECOACH (podpis)

 

 

photo: Jurek Bogusz (mój Tata), archiwum własne